Przegląd Urologiczny 2012/6 (76) wersja do druku | skomentuj ten artykuł | szybkie odnośniki
 
strona główna > archiwum > Przegląd Urologiczny 2012/6 (76) > Pisarczyk z Florencji wersja 3.0

Pisarczyk z Florencji wersja 3.0

Nie wiem, czy wymienione w tytule opowiadanie jest jeszcze w kanonie lektur szkolnych. Ja je pamiętam i przyznam, że zazdrościłem bohaterowi. Niestety nie zazdrościłem mu jego cnot, a pewnie powinienem. Tym razem szekspirowski „zielonooki potwor” dotknął czegoś innego. Podejrzewałem, że pisarczyk musiał mieć piękny charakter pisma. Ba, potrafił nawet na tyle go modyfikować, aby ojciec nie poznał, że to nie on pisał. A ja? Pamiętam panią z pierwszej klasy pochylającą się nade mną i mówiąca: „Wojtuś, de to kółeczko i laseczka, no spróbuj ładnie napisać”. A potem matura i pani profesor ucząca mnie polskiego: „Wojtek, postaraj się napisać wyraźnie. Wiesz, ja umiem cię przeczytać, ale teraz ocenia komisja”. Powiem wprost, gdyby nie początkowo maszyny do pisania, a później komputery, byłaby tragedia. Tymczasem jednak zdobycze cywilizacji umożliwiły mi pisanie, ba, nawet dzielenie się z innymi moimi przemyśleniami. Pisarczyk urodził się w złym miejscu i złym czasie. Jakoś mam wrażenie, że dziś ktoś mógłby zadać pytanie: „A po co się tak męczył? Nie mógł użyć opcji kopiuj-wklej?”. Dzisiaj nawet pewnie w najgorszych dzielnicach miasta nad Arno jest zasięg internetu, a komputer dzięki korzystnym kredytom mógłby kupić nawet tata pisarczyka. Tak więc postęp techniczny ułatwił nam życie. Mnie dosłownie, pisarczykowi, gdyby istniał realnie. Mógłby nawet z tatą założyć oficynę wydawniczą, której hitem byłyby elektroniczne czytniki tekstu i audiobooki.

Zaczynam jednak czasami zastanawiać się, czy istotnie komputeryzacja, cyfryzacja czy jak je tam zwał jest dobrem. „Wow” jak mawiają rdzenni Polacy (jak niedawno wykazano, w 90% potomkowie chłopów pańszczyźnianych). Dotknąłem definicji dobra i zła. Ponoć to ostatnie istnieje tylko jako brak dobra, a związek między nimi jest immanentny jak sera i dziur w nim zawartych, reprezentujących rzecz jasna zło. Ale kuda mi tam do wielkich filozofów, którzy do dziś dnia problemu tego nie zdefiniowali, sfalsyfikowali czy też nie dokonali jeszcze mądrzejszych rzeczy. Jako potomek w drugim pokoleniu rzemieślników i urzędników na przedwojennej państwowej posadzie posłużę się definicjami intuicyjnymi, żeby nie powiedzieć utylitarnymi (tu ponoć wychodzi owo chłopstwo pańszczyźniane według jednego z profesorów, dodatkowo, o zgrozo, mój dom jest w stylu „dworkowym”, co całkowicie obnaża mój prymitywizm i ukryte w odmętach freudowskiej psychologii dążenie do posiadania tego, co „panowie”). Powiem wprost: powoli zapominam, jak żyłem (a owszem, i to nawet dłużej niż Chrystus na Ziemi) bez komputera i telefonu komórkowego. Potrzebne mi informacje zdobywam w kilka sekund. „Pub-med” przegląda dla mnie miliony publikacji, aby wybrać tę, która mnie interesuje. Ludzie dzielą się wiedzą dzięki Wikipedii i podobnym przedsięwzięciom. Dzielą się też swoimi fobiami, nienawiścią, swoim i cudzym seksem, szczęściem, chorymi ideami, zwołują się, aby ratować ptaki czy wieloryby lub bić się z innymi ludźmi w imieniu „swojego” klubu piłkarskiego. Temu samemu służą komórki. Tak naprawdę − może się mylę − zdaje mi się, że to wszystko już było. Problem tylko w szybkości przekazu. Jaka jest różnica − załóżmy, że potrafimy zbadać ją metodami neurofizjologii, np. NMR − między odebraniem sms z wyznaniem miłości a tą samą informacją na pergaminie przyniesioną przez „umyślnego” Śmiem twierdzić, że nie rozpozna jej najlepszy specjalista. Czyżby więc życie było tą samą sztuką, tylko graną w innych dekoracjach?

„Dekoracje” stają się jednak coraz bardziej wymyślne, by nie powiedzieć zaawansowane technicznie. Ile razy obserwowałem starszych ludzi zagubionych przed bankomatem, gdzie trzeba „tylko” włożyć kartę i wstukać PIN. Obawa, że zginą pieniądze lub pomyłka sprawi, iż automat zabierze kartę, paraliżuje. Lepiej pójść do ajencji, po staremu odstać swoje w kolejce i bezpiecznie wziąć w ręce banknoty. Sam zaczynam mieć kłopoty z PIN-ami do kart, telefonu, zmieniającymi się co miesiąc (obowiązkowo!) w pracy loginami i hasłami do baz pacjentów. A to musi być duża literka, znak specjalny, nie mniej niż osiem, i liczby! Kiedyś, to pewne, stanę jak bezradny staruszek przed bankomatem i powiem: „zapomniałem”. Kłopot, bo specjaliści odradzają prostych PIN-ów, jak data urodzenia, czy haseł typu imię żony. Broń Boże zapisywać gdzieś. Normalnie matnia.

Powstała jakaś przerwa pokoleniowa spowodowana informatyzacją. Dla dzisiejszego gimnazjalisty (widzę to po studentach) komputer nie ma tajemnic. Ja do dziś boję się, że coś nieświadomie usunę albo zablokuję, czy coś w tym stylu. Nadal, jeśli chcę wychwycić błędy w napisanym tekście, muszę go wydrukować i przeczytać. Część z nas nie skorzysta już z dobrodziejstw globalnej informatycznej społeczności. Ale nie ma odwrotu od tego i na nic jeremiady na temat zagrożeń internetu, zamieszczanej tam pornografii czy stron neofaszystów. Otwarta walka ze złudną wolnością w necie jest bezcelowa, co wykazała sprawa Acta. Bez złudzeń, odpowiednie służby mogą dokładnie sprawdzić kto co oglądał, wysyłał czy dostawał. Po cichu, bez szumnych zapowiedzi o zamykaniu serwerów czy „kontroli”. Biedni przebrani za Guya Fawkesa ludzie uważali, że wygrali batalię. Wielki brat nie śpi nigdy, a komputer i możliwości połączenia sięz całym światem i jednocześnie sprawdzaniem, co też się dzieje za ścianą były odwiecznym marzeniem różnych prawdziwych czy fikcyjnych Fouche, Javertów i im podobnych. I oto jest. U mnie i u ciebie na biurku lub kolanach.

Pisarczyk umiał zmieniać swoje piękne pismo. Komputer również, i na dodatek nie zasypia. Ale czy potrafi wzruszyć? Pewnie też, ale chyba już nie mnie. A co do architektury, to zacytuję Harasimowicza: „nie zważam na mody byle jakie”. Miałbym budować według zaleceń Bauhausu?

dr n. med. Wojciech Szczęsny