Przegląd Urologiczny 2008/6 (52) wersja do druku | skomentuj ten artykuł | szybkie odnośniki
 
strona główna > archiwum > Przegląd Urologiczny 2008/6 (52) > Długie, bogate życie

Długie, bogate życie

Wśród pierwszych polskich urologów niewiele było kobiet. Trudna specjalizacja zabiegowa długi czas uchodziła za dziedzinę przeznaczoną raczej dla mężczyzn. Przykład doktor Eleonory Galicy-Zarembiny jest zaprzeczeniem tego przekonania. Należy ona bowiem do grona pierwszych polskich urologów. Doskonale dawała sobie radę, bo praca lekarza była jej pasją. W życiu podejmowała się wielu zadań, które wymagały odwagi, siły, a czasami i heroizmu.

Tak było już od wczesnej młodości, która przypadła na czas okupacji. Wraz z rodzicami spędziła ją w Warszawie. Ojciec Eleonory, Władysław Galica, był przed wojną oficeremsłużbyczynnejw randze majora, a potem pułkownika. Podobnie jak spokrewniony z nim Andrzej Galica, generał starszego pokolenia, pochodził z góralskiej rodziny z Poronina pod Zakopanem, choć urodził się w Chicago. Ojciec był w konspiracji, więc rodzina całą okupację się ukrywała. W 1943 roku ojciec został aresztowany i zginął na Pawiaku. Jego nazwisko widnieje w encyklopedii.

Jak znaczna część młodzieży, uczyła się na tajnych kompletach. Było to w szkole średniej im. ZofiiWołowskiej,jednymznajlepszych gimnazjów w Warszawie. Śmierć ojca była dramatycznym przeżyciem dla młodej dziewczyny. Już wtedy należała do konspiracji.

Umożliwił jej to wcześniej ojciec, który uważał, że jeśli córka ma walczyć, to niech robi to w Armii Krajowej. Chociaż kobieta i jedynaczka, była bardzo samodzielna, wysporto-wana. Już przed wojną uczyła się gry w tenisa, jeździła na nartach. Dla osoby wychowanej w rodzinie wojskowej, w duchu patriotyzmu udział w konspiracji i walka z okupantem były naturalną koleją rzeczy.

Jak wielu innych młodych ludzi dodała sobie lat, aby móc złożyć przysięgę. A ponieważ nikt nie był w stanie tego sprawdzić, udało się. Półtora roku przed Powstaniem Warszawskim przeszła szko-lenia sanitarne i z zakresu łączności. Była łączniczką, miała pseudonim Maja (i to imię pozostało jej na całe życie). W Powstaniu brała udział w IV plutonie, IV kompanii batalionu Tum, zgrupowania Kryska.

- W roku 1944 po prostu poszłam do Powstania, do wymarzonej walki z Niemcami - wspomina dr Maja. - Miałam wyznaczone miejsce zbiórki na Czerniakowie, w zgrupowaniu Siekiery. Gdy dowódca został ranny, zastąpił go Kryska. Broniliśmy Przyczółka Czerniakowskiego i terenu nad Wisłą aż do mostu Poniatowskiego. Walki w tym miejscu były bardzo ciężkie. Gęsta zabudowa dzielnicy została zniszczona. Pierwszy okres Powstania przebiegał jak wszędzie - odbijaliśmy Niemcom pozycje, zdobywaliśmy poszczególne domy. Była w nas nadzieja i byliśmy pewni zwycięstwa. Mimo walk, wspominam ten okres jako pogodny. W drugim miesiącu Powstania zaczął się odwrót, wycofywaliśmy się, traciliśmy teren. Na koniec dysponowaliśmy już tylko brzegiem Wisły. Mój IV pluton IV kompanii został odcięty od miasta, od innych oddziałów. Kapitulacja była niemożliwa. Każdego schwytanego powstańca Niemcy zabijali. Zginął m.in. nasz kapelan, ks. Józef Stanek - został powieszony. (Obecnie należy do grona błogosławionych).

Fotografia 1
Dr Maja Galica-Zarembina

Bardzo długo utrzymywaliśmy brzeg z nadzieją na pomoc wojsk radzieckich - kontynuuje dr Maja. - Liczyliśmy na nich, bo prze-cież byli już na prawym brzegu Wisły. Ale przysłano tylko niewielkie siły wojska polskiego - berlingowców, które nie były w stanie nam pomóc. Wielu z nich, chyba ponad tysiąc, zginęło na naszym brzegu.

Potem nadal przypływali łodziami pontonowymi, aby zabrać naszych najciężej rannych i kogo się udało. Nad Wisłą było wtedy piekło. Niemcy rzucali race rozświetlające rzekę i strzelali do łodzi z granatników. Łodzie były znoszone prądem pod filarymostu.Niektóre tam się topiły. Dużo osób zginęło.

Łódź, którą płynęłam, też została podziurawiona, ale już dosyć blisko praskiego brzegu. Wyskoczyłam i nawet nie musiałam płynąć, bo woda sięgała do ramion. Zresztą w grubym płaszczu (noce były zimne) i z plecakiem nie dałabym rady. Udało się dobiec do brzegu. Zebraliśmy się przy dowódcy plutonu i pomaszerowaliśmy do koszar Ludowego Wojska Polskiego. Zostaliśmy tam nakarmieni, rannym zmieniono opatrunki, a następnie zabrano nas do sztabu. Po przesłuchaniu z obstawą żołnierzy pod bronią poprowadzono do kompanii żandarmerii na nocleg. Obserwujący to prażanie oburzali się, że powstańcy są traktowani jak jeńcy.

Fotografia 2
WsiaPluton łączniczki Mai po przeprawie na praski brzeg po upadku Powstania Warszawskiego

Szybko zorientowaliśmy się, że nasze losy nie będą wesołe. Na szczę-ście w pomieszczeniach żandarmerii nie było miejsc na nocleg. Kapitan żandarmerii był przerażony, że wśród żołnierzy są dziew-czyny. - Miałam wtedy przebłysk geniuszu - śmieje się dr Maja. - Powiedziałam do kapitana, że bardzo blisko jest rodzina jednego z kolegów i tam przenocujemy. Zgodził się, a nawet ucieszył. Poszliśmy i więcej nas nie zobaczył. Szybko udało się nam znaleźć cywilne ubrania i zniknąć stamtąd.

Dla powstańczej łączniczki wojna się skończyła. Pojechała do Lu-blina, gdzie mieszkała jedna z jej ciotek. Jesienią 1944 roku dostała się na dopiero co utworzony Uniwersytet im. Marii Skłodowskiej- Curie. - Wtedy nie istniał dla mnie żaden inny kierunek poza medycyną - mówi dr Maja. - Po powstaniu uważałam, że jedyną ważną w życiu rzeczą jest ratowanie ludzkiego życia. Wcześniej o tym nie myślałam.

Chociaż nie miała żadnych dokumentów, ówczesny rektor Raabe przyjął ją, mówiąc: Świadectwa dostarczy pani później. Później i tak zdawała po raz drugi maturę przed komisją weryfikacyjną.Ale było to już w Poznaniu, dokąd powędrowała, aby połączyć się z matką Haliną.

Rozdzieliły się w sierpniu 1944 roku. Przez całe Powstanie widziały się tylko raz. Matka przeżyła je w Śródmieściu, potem przez obóz w Pruszkowie, ucieczkę stamtąd za wozem z rannymi, trafiładorodzinywokolicachKrakowa,bywreszcieosiąśćwPo-znaniu. Zobaczyły się dopiero w maju 1945 roku.

Maja Galica w Lublinie skończyła pierwszy rok medycyny, drugi w Łodzi, a resztę studiów zrobiła w Poznaniu, gdzie mieszkali dziadkowie ze strony matki. To był jedyny dom rodzinny, który obu kobietom ostał się po wojnie i okupacji.

W roku 1949 wyprowadzono ją z domu dziadków, aresztowano i wywieziono do Gdańska. Kilka miesięcy spędziła na przesłuchaniach w gdańskim areszcie. Chodziło oczywiście o przynależ-ność do AK. Potem jednak została zwolniona i mogła kontynuować studia.

Najpierw ukończyła stomatologię. Musiała zacząć pracę, bo nie było z czego żyć. Mama, żona przedwojennego oficera,niebyłaprzystosowana do trudów życia w ciężkiej powojennej rzeczywistości. Zdobywała różne umiejętności (szyła, księgowała), ale jej zarobki nie wystarczały na życie. Na szczęście z wojny ocalała willa dziadków, miały więc mieszkanie.

Gdy w 1952 roku Maja skończyła medycynę, władze wprowadziły już nakazy pracy dla absolwentów. Ponieważ już kilka lat podczas studiów pracowała na chirurgii, udało jej się dostać nakaz do dużego miasta. Miała do wyboru: Szczecin, Wrocław i Śląsk. - Odliczając na guzikach bluzki kolejne miasta, "wylosowałam" sobie Szczecin - znów ze śmiechem wspomina dr Maja. - WsiaPluton dłam do pociągu i pojechałam tam. Takie wtedy było życie i tak zapadały decyzje.

Pierwszą pracę otrzymała na chirurgii szczękowej, ale później oddelegowano ją na oddział chirurgii ogólnej, kierowany przez doc. Stefana Heftmana.WkrótcezjawiłsięwSzczeciniedrAlfonsWojewski, aby utworzyć oddział urologiczny akademii medycznej. Poszukiwał ludzi, którzy już mieli do czynienia z chirurgią. Zaproponował też pracę u siebie dr Galicy. Była jedyną kobietą wśród pięciu lekarzy. Pracowała tam kilka lat. Ale Szczecin i spokojna praca nie były jej przeznaczeniem.

W roku 1958 wyszła za mąż za Romana Zarembę, prawnika zajmu-jącego się sprawami portów i transportu morskiego. W 1960 roku mąż został oddelegowany jako doradca do Gwinei i wyjechał do Konakry. W kilka miesięcy później Maja Zarembina podążyła za mężem.

Lata 60. były okresem wyzwalania się państw afrykańskich z kolonializmu. Gwinea należała do strefy francuskojęzycznej. Francuzi dopiero co opuścili ten kraj, zabierając ze sobą także szpitale, pracujące w systemie wojskowym, oraz ich kadry. Gwinea została prawie bez wyższego personelu medycznego.

Fotografia 3
Młoda lekarka w Gwinei

Konakry było wówczas niedużym miastem, w którym wszyscy wszystko wiedzieli, zwłaszcza o cudzoziemcach. Minister zdrowia dowiedział się, że młoda Polka, która przyjechała do męża, jest chirurgiem. Zaprosił ją na rozmowę. Poszła z mężem jako tłumaczem, bo nie znała francuskiego. Minister od razu zapropo-nował jej pracę w szpitalu. Nie chciał słyszeć o czasie potrzebnym na naukę języka. Powiedział: Operując, nie musi pani rozmawiać.

I tak otrzymała angaż w szpitalnym oddziale chirurgii, gdzie trzeba było robić wszystko. Dostała też telefon (w tamtych czasach w Afryce!). Nie dyżurowała w szpitalu, ale oczekiwała na wezwanie w domu. Gdy była potrzeba, jechała operować. A zdarzało się to bardzo często.

- Praca była ciężka, ale wiedziałam, że jestem ogromnie potrzebna. Przywożono dramatyczne przypadki wprost z buszu - wspomina dr Zarembina. - Uratowanie człowieka dawało wielką satysfakcję. Byłam zmuszona wykonywać operacje, których nigdy przedtem ani potem nie robiłam. Nie miałam nikogo do pomocy, nie miałam się kogo poradzić, a musiałam leczyć. Szczególnie dawał się we znaki upał, bo Gwinea leży w pasie równikowym. Życie było męczące, ale bardzo ciekawe. Afryka była cudownym miejscem, które pokochałam. Wtedy jeszcze czuło się tam taki klimat, jak w powieści Karen Blixen.

Dwuletni pobyt w Gwinei był dla państwa Zarembów niezapomnianym przeżyciem. Widzieli wtedy zupełnie inną Afrykę niż jest dzisiaj. Były jeszcze widoczne ślady spuścizny kolonialnej - dyscyplina i porządek. Ludność była schorowana i biedna, choć nie było jeszcze wtedy AIDS. Ale mieszkańcy byli radośni, pełni sympatii dla lekarza. Dr Maja np. często jeździła zupełnie sama po mieście i okolicach, nie bojąc się.

Polska lekarka była tak znana, że gdy zepsuł się jej samochód gdzieś w mieście, natychmiast zjawiali się okoliczni mieszkańcy i pchali auto, nawet nie pytając dokąd. Dobrze wiedzieli, gdzie mieszka.

Państwa Zarembów tak zafrapował czarny kontynent, że gdy w 1962 roku wrócili do Polski, oboje podjęli podyplomowe studia z afrykanistyki na Uniwersytecie Warszawskim.

- Osiedliśmy w Warszawie - mówi dr Maja. - Dla mnie liczyło się tylko to miasto, pobyt w Szczecinie potraktowałam jako okres przejściowy. Zamieszkaliśmy w nowo wybudowanym domu na Mokotowie i tutaj mieszkam do dziś.

Wtedy urodziła się córka Dina i dr Maja zajęła się jej wychowaniem. Potem krótko pracowała jako przedstawiciel firmyfarmaceutycznej. Przy wychowywaniu dziecka różne godziny zajęć i stosunkowo wysoka pensja były bardzo dogodne. Ale nie była to medycyna i dr Maja nie potrafiłacieszyćsiętąpracą.Chciałazajmować się ludźmi, leczyć ich. Dlatego odeszła. Wróciła do słu-żby zdrowia i zaczęła pracę w oddziale urologii prowadzonym przez prof. Tadeusza Krzeskiego w Szpitalu Wojewódzkim przy ul. Czerniakowskiej. W owym czasie powstał tam wspaniały zespół lekarzy i panowała doskonała, koleżeńska atmosfera.

- Wtedy zaczęły się moje, trwające przez wiele lat, przyjaźnie z dzisiejszymi sławami polskiej urologii - mówi dr Zarembina. - To były pierwsze lata istnienia urologii jako odrębnej specjalności, nie można jej porównywać z dzisiejszą. Wtedy przy każdej chorobie trzeba było pacjenta otwierać, każdy kamyczek wyjąć operacyjnie. Diagnostyka wiązała się zawsze z wkraczaniem do or-ganizmu chorego, obciążaniem go, zagrożeniem infekcją. Potem pojawiły się aparaty i diagnostyka stała się łatwiejsza, a jednocześnie bardziej precyzyjna. Powstały nowe metody. Ale dyscyplina od początku była bardzo dynamiczna. Urologów nie było jeszcze zbyt wielu (chyba około stu), znaliśmy wszystkich w całej Polsce. Nasze zjazdy były kameralne. Zajmowałam się urologicznymi przypadkami u dzieci. Prof. Krzeski był jednym z pierwszych urologów, który zwracał uwagę właśnie na odrębność urologii dziecięcej.

W roku 1970 dr Zarembina znów na jakiś czas porzuciła medycynę. Mąż został wydelegowany przez centralę handlu zagranicznego do Indii. Pracował w Madras. Znów pojechała za nim, ale kilka miesięcy później, po zdaniu egzaminów specjalizacyjnych z urologii. W Indiach nie pracowała, bo w tym czasie tamtejsze władze nie miały czym płacić cudzoziemcom. Wolontariat wtedy jeszcze nie wchodził w rachubę. Rodzina Zarembów była w Indiach rok, córka chodziła do angielskiej szkoły.

- Zwiedziłam kraj, ale już nie związałam się z nim psychicznie tak, jak wcześniej z Afryką - mówi dr Maja.

Po powrocie pracowała u prof. Krzeskiego. Jej zdrowie zaczęło sprawiać kłopoty. Ze względu na nadciśnienie musiała przestać dyżurować, a także odejść z pracy w oddziale. Przeszła do ambulatoryjnej służby zdrowia, najpierw w przychodni dla szkół wyższych, a potem w lecznicy Ministerstwa Zdrowia przy Hożej. Stamtąd odeszła na emeryturę, choć nadal udzielała porad w nie-pełnym wymiarze godzin. Kontakt z urologią miała bardzo długo, a nawet do dziś, bo bierze udział w zebraniach oddziału PTU, spotkaniach naukowych i towarzyskich. Jedenaście lat temu zmarł mąż, jest więc osobą samotną.

Życie jeszcze raz postawiło dr Marię Zarembinę w dramatycznej sytuacji. Tym razem zadecydował okrutny przypadek. Państwo Zarembowie mieli tylko jedno dziecko. Córka Dina ukończyła indologię, ale pracowała w banku BISE, w dziale public relations. Po wyjściu za mąż za Michała Radziwiłła urodziła troje dzieci. Najmłodszy Szymon przyszedł na świat z wadą serca - miał tylko jedną komorę. Dzięki wielu staraniom udało się uratować jego serce. Był trzykrotnie operowany przez prof. Edwarda Malca i jest dobrze rozwijającym się dzieckiem.

Dwa lat temu Dina zginęła w wypadku samochodowym. Ale po-zostawiła po sobie wspaniałą spuściznę. Ponieważ znała z własnych doświadczeń wszystkie trudności i przeszkody, jakie napotykają rodzice chorych dzieci, założyła Fundusz (przekształcony następnie w Fundację) "Serce Dziecka". Fundacja dobrze się rozwija, prowadzi działania na rzecz dzieci z wadami i chorobami serca - akcje informacyjne o możliwościach wykrywania i leczenia tych wad, działania szkoleniowe, pomocowe oraz spotkania integracyjne dla dzieci i rodziców. Największym osiągnięciem Fundacji jest wydanie książki "Dziecko z wadą serca - poradnik dla rodziców" pod redakcją prof. E. Malca. Dina Radziwiłł była współredaktorem tego podręcznika. Fundacja nosi teraz jej imię.

Dr Maja Zarembina jest osobą samotną, ale nie osamotnioną. Przez lata miała wiele zainteresowań pozazawodowych: brydż sportowy, psy (nadal ma w domu pinczera), działka, zagraniczne podróże, zwłaszcza na wyspy greckie i do północnej Afryki. Ma wielu przyjaciół, w tym również w środowisku urologów. No i oczywiście ścisły kontakt z ukochanymi wnukami. Jest zawsze zajęta i zawsze żywo zainteresowana światem.